Po obejrzeniu „Alfabetu” miałem możliwość podzielić się swoimi spostrzeżeniami podczas kwietniowej prapremiery filmu w Instytucie Kultury Miejskiej w Gdańsku. Myślę, że warto przedstawić krótkie podsumowanie czytelniczkom i czytelnikom „Edukatora Medialnego”.
Gdybym miał być brutalny i powierzchownie potraktować produkcję, powiedziałbym, że film jest za długi, męczący, płytko traktujący tematykę, pokazujący bardzo proste opozycje i wskazujący bardzo wyjątkowe przykłady sukcesów. Jeśli jeszcze nie przestaliście czytać, poniżej kilka słów o tym, dlaczego jednak warto obejrzeć ten film.
Jeden z głównych tematów poruszanych w „Alfabecie” to kreatywność. Temat, którym zajmuję się na co dzień i nad którym pracowałem przy tworzeniu „Katalogu kompetencji medialnych i informacyjnych” (ostatnio zaś nad nową wersją działu „Kreatywne korzystanie z mediów”). Film zasadza się m.in. na pomysłach sir Kena Robinsona, który w swoich wykładach i książkach charakteryzował „edukacyjną dolinę śmierci”. W filmie szkoła jest pokazana jako fabryka oderwana od rzeczywistości, produkująca kolejne szeregi odlanych w edukacyjnych formach robotów. Maszyn, które przed pójściem do szkoły – jak podaje się w filmie – w większości są kreatywnymi, radośnie tworzącymi istotami, by już po krótkim pobycie w instytucji edukacyjnej zatracić pierwotne zdolności.
Trzeba się zgodzić z diagnozą, że szkoła wciąż funkcjonuje na wzór swoich pierwowzorów – czy to pruskich czy Imperium Brytyjskiego. Działa tak, jakbyśmy wciąż żyli w erze industrializacji. Sama organizacja szkolnego czasu i przestrzeni, niewypowiedziany, ukryty program obowiązujący w szkole, przystosowują świetnie do pracy robotnika, urzędnika czy żołnierza. Uczą, jak wykonywać rozkazy, chcą zniechęcić do oddolnego organizowania się i działania.
Jedna z dziewczyn występujących w filmie mówi, że szkoła jest oderwana od życia, a jednocześnie większość jej życia to szkoła. To prawidłowe podsumowanie działania instytucji. Niekoniecznie powinno być jednak podawane w negatywnym kontekście, bo jeśli uznajemy, że w grach komputerowych czy w serwisach społecznościowych uczymy się przez zabawy z tożsamością (a właściwie uczymy w ten sposób przez całe życie, bo wciąż zakładamy maski i uruchamiamy inne zestawy zachowań, w zależności od miejsca i sytuacji), to dlaczego nie potraktować szkoły jako przestrzeni symulacji prawdziwego życia? Można się obawiać, że to symulacja korporacji, a klasa to dzisiaj przyuczanie do architektury open-space’a. Można też uznać, że w szkole uczymy się, że świat jest skonstruowany w oparciu o różne, dziwaczne często zasady; że wciąż ktoś chce nami dowodzić, rządzić, decydować, co robimy, a my za to uczymy się tworzyć „drugi obieg” informacji – alternatywne, rówieśnicze życie, które jest znacząco różne od formalnego, szkolnego funkcjonowania. I właśnie dzięki opozycji wobec niego, jest w stanie zafunkcjonować, zintegrować i rozwijać pożądane społecznie kompetencje.
Film wpisuje się w liberalną krytykę edukacji, nie ma tam jednak odniesień do anty- czy postpedagogiki, szkoły Summerhill czy wizji Ivana Illicha, który chciał deskolaryzować społeczeństwo i stawiał na samoorganizację i wymianę bonów edukacyjnych. Pokazana jest szkolna fabryka, w niektórych krajach wyciskająca uczniów jak cytryny (np. w Azji) i przykłady świetnego rozwoju osób, które nie chodziły do szkoły lub rozwijały samodzielnie swoje pasje. Nie powiedziano jednak ani słowa o kapitale kulturowym, społecznym, a nie trzeba być geniuszem, żeby zrozumieć, że likwidacja szkoły nie spowoduje pojawienia się milionów niesamowicie twórczych młodych ludzi. Nie tylko szkoła zabija kreatywność, nie tylko szkoła zniechęca do współpracy, chociaż na pewno ze swoim zero-jedynkowym systemem oceniania i przycinania do matrycy kluczy odpowiedzi, wiedzie prym w działaniu na rzecz biernego społeczeństwa.
Warto pamiętać, że szkoła, pomimo swojej nieskuteczności i oderwania od codziennego świata, zawsze będzie uczyć na bazie tego, co było, do tego, co nadejdzie i czego nie możemy przewidzieć. Pomimo swoich braków jest przestrzenią spotkania, która może przyczyniać się do twórczego rozwoju, choćby przez bycie platformą kontaktu. Oczywiście, można powiedzieć, że do tego wystarczyłby Facebook czy ask.fm. Sęk w tym, że pozwolenie młodym na edukację tylko w oparciu o rówieśnicze kontakty i rozrywkę – chociaż ma spory edukacyjny potencjał – może być tak samo anty-twórcze, jak posadzenie młodych w szkolnych ławkach (młodzi tworzyć nie chcą, co w odwołaniu do raportu Orange o kompetencjach cyfrowych nastolatków wskazywałem kilkakrotnie).
Co począć ze szkołą? Z nią źle, bez niej niekoniecznie byłoby lepiej. Jak ją zmienić i czy to w ogóle możliwe, postaram się napisać już niedługo.
Grafika: http://www.newslichter.de/2013/10/alphabet/
Redakcja i korekta językowa – Justyna Zborowska-Stunża.