Przyjemna muzyka z głośników, kącik zabaw dla dzieci, kawa za dwa złote, stare fotografie Gdańska i przyjemne obrazy na ścianach. Do tego dostęp do książek i multimediów, komputery z dostępem do sieci i stoliki do pracy własnej, niektóre z aktywnymi gniazdkami elektrycznymi. Wszystko to za złotówkę. Tak, zgadliście, jestem w bibliotece.
Nierzadko zdarza mi się bywać w instytucjach kultury, ale przyznaję się szczerze – preferuję swoje stanowisko dowodzenia Wszechświatem z 27 calowym ekranem, ewentualnie kanapę, w której zapadam się z bezprzewodową klawiaturą sterującą laptopem podłączonym do 40 calowego telewizora. Wychodzę ze swojej nory dlatego, że kontakt z inspirującymi ludźmi oraz udział w rozwijających wydarzeniach są dla mnie ogromną wartością. Lubię się uczyć. Nie lubię jednak, kiedy warunki do pracy twórczej określa się sztywno, według starodawnych zasad. Krótko mówiąc, zasady w rodzaju – cisza, spokój, broń boże nie szurać krzesłem, nie rozmawiać i najlepiej udawać zbiory biblioteczne – to nie dla mnie.
Od bibliotek stronię od dawna (paradoksalnie moja praca się z nimi związała – o czym dalej). Zniechęcały mnie kiedyś katalogi kartkowe, chociaż przyznać trzeba, że miały swój urok i były wyzwaniem (kto z gimbazy potrafiłby dzisiaj zamówić książkę na podstawie poprawnie podanej sygnatury? Może przesadzam) dla wypożyczającego. Uniwersytet przywiódł mnie ponownie na moment do biblioteki, kiedy można było zamawiać książki przez internet i przytrzymał na chwilę, kiedy pojawiła się czytelnia internetowa z komputerami z Firefoksem i Openofficem na pokładzie, dostępem do komunikatorów i wszelkich zasobów sieci. Kiedy jednak wypożyczanie sieciowe zamieniono na konieczność biegania między półkami (ok, katalog on-line istnieje, ale trzeba wchodzić między półki i można jeszcze spotkać ludzi 😉 ), a czytelnia komputerowa usunęła FF i uznała, że rozmowa przez GG narusza zasady biblioteczne i powagę instytucji, zjawiałem się w bibliotece, tylko kiedy musiałem.
Ostatnio próbowałem się przeprosić z uniwersytecką czytelnią i popracować w przyjemnej atmosferze. Okazało się jednak, że cisza jest przerażająca, gniazdko przy stoliku, umieszczone w podłodze, ma blokadę i nie doładuję laptopa, internet działa tylko przez eduroam, nie powinienem niczego pić, a torbę najlepiej zostawić w szafce za 2 zło na dole (nikt nie rozmienia na drobne). Uznacie pewnie, jak mogę być tak sceptycznie nastawiony, jeśli zdarzało mi się uczestniczyć w konferencjach organizowanych przez bibliotekarzy i bibliotekarki (w BUW, a o innej przygodzie z BUWem możecie poczytać w EM), prowadziłem warsztat dla bibliotekarzy i o nowoczesnej bibliotece oraz redagowałem poradnik na temat edukacji medialnej w bibliotekach, współpracuję z Bibliocampem. Ba, przygotowuję obecnie z grupą ciekawych osób kolejny poradnik o prowadzeniu edukacji medialnej i cyfrowej w bibliotece i to w bibliotece Europejskiego Centrum Solidarności tworzyliśmy jej zręby. Właśnie dlatego, żeby osobiście dotknąć nowych rozwiązań, ruszyłem do Biblioteki Manhattan.
I siedzę sobie w przyjemnej atmosferze. Nikomu nie przeszkadzają dzieci, muzyka sącząca się z głośników. To moje pierwsze podejście i nie chciałem jeszcze ruszać do czytelni – wydzielanie takich przestrzeni kojarzy mi się nieco z dawnymi obostrzeniami bibliotecznymi – ale i na to przyjdzie czas. Za 1 zło otrzymałem kartę biblioteczną, która w dodatku jest „Kartą do Kultury” i daje mi dodatkowe zniżki w innych kulturalnych miejscach. A za jakiś czas mam zamiar wybrać się do Rumi do „Stacji Kultura”.
Zdjęcia: gds CC BY SA.
Redakcja i korekta językowa: Justyna Zborowska-Stunża.