Wielu ekspertów, nauczycieli i rodziców uważa, że czas, jaki dzieci i młodzież spędzają na korzystaniu z mediów, powinien być ograniczany. I dozowany do realizacji określonych, pożytecznych celów. Nie wszyscy zgadzają się z tym poglądem, o czym pisałem już w „Edukatorze Medialnym”.
Kilka wpisów temu skupiłem się na zaleceniach Amerykańskiej Akademii Pediatrycznej dotyczących dostępu do mediów przez dzieci. Zwróciłem uwagę na delikatną zmianę stanowiska pediatrów i jednocześnie przytoczyłem argumenty pedagogów przeciwko sztywnym ograniczeniom. Obiecałem także, że zajmę się artykułem Mimi Ito, która odwoływała się do podobnych co ja źródeł, krytykując lekarskie zalecenia. I to zamierzam właśnie zrobić, przypominając jeszcze, że wątek ograniczania dostępu do ekranów zacząłem poruszać już niemal rok temu we wpisie o mocnym tytule „Nie ograniczajcie dzieciom czasu przy ekranach! (?)”.
Przeczytaj również „Sztywne zasady dostępu do mediów? (Czas ekranowy #1)”.
Ito nie przebiera w słowach. Krytykuje pediatrów za to, że przez lata promowali sztywne reguły, identyczne dla wszystkich, a teraz proponują, by rodzice z policjantów zamienili się w promotorów medialnych (oczywiście wciąż dbających o stosowanie ograniczeń). Nie można jednak ot tak zmienić zdania i z dnia na dzień przekonać wszystkich, że należy nieco inaczej traktować dzieci i młodzież. Ito uważa, że poczyniono wiele szkód. Żyjemy w świecie, w którym z jednej strony coraz więcej rodziców pozwala dzieciom na korzystanie z tabletów, ale wielu wciąż jest przerażonych, że plac zabaw może zostać opanowany np. przez dzieciaki grające w Pokemon Go lub inną grę wykorzystującą poszerzoną rzeczywistość. Sztywne rozdzielanie świata na wirtualny i realny jest moim zdaniem efektem radykalnego, ale mało refleksyjnego podejścia do stosowania coraz nowszych technologii przez młodych. I wynika wbrew pozorom z niezrozumienia nowych mediów (przez starych) oraz społecznego kontekstu korzystania z technologii cyfrowych, przeplatania światów aktywności. Niedawno podczas spotkania „Sieci kultury” określiłem dzisiejszy świat jako „rzeczywistość przetkaną mediami cyfrowymi” (i nie pierwszy o tym zapewne mówię). Nigdy nie jesteśmy do końca ani w rzeczywistości rozszerzonej, wirtualnej czy niezapośredniczonej. Będę wyjaśniał to niedługo w tekście po wrocławskim spotkaniu.
Zdaniem Ito młodzi żyją dzisiaj w „erze informacyjnej obfitości” – korzystają z Google, mają dostęp do ekspertów, ale nie wszyscy wykorzystują sieciowy potencjał. Ta wątpliwość w wiedzę i umiejętności tzw. „cyfrowych tubylców” (w co również powątpiewam już od ładnych paru lat) i faktyczne braki większości młodych w zakresie medialnych, informacyjnych i cyfrowych kompetencji (Ito odwołuje się do prowadzonych badań) wynika właśnie ze stosowania sztywnych reguł dostępu.
Częściowo obwiniam wytyczne 2×2 za powstrzymywanie dzieci i stawianie rodziców w roli utrzymujących porządek, zamiast trenujących medialne zaangażowanie.
– Mimi Ito.
Badaczka uważa, że trzeba postawić na jakość korzystania z mediów, a nie ilość. To pozwoliłoby rodzicom na pozbycie się nadmiernego strachu o dzieci oraz poszukiwanie nowych, nadzwyczajnych sposobów uczenia się.
Może miało to sens (ograniczanie dostępu – gds), kiedy telewizor był jedynym ekranem, ale przy szerokim zakresie aktywności, których częścią są dzisiaj ekrany, skupianie się na czasie dostępu do nich jest zbyt kategoryczne.
– Mimi Ito.
Ilościowe podejście wiąże się być może z faktem, że według raportu „The Common Sense Census: Plugged-in Parents of Tweens and Teens”
dwie trzecie (67%) rodziców twierdzi, że monitorowanie korzystania z mediów przez ich dzieci jest ważniejsze niż respektowanie ich prywatności (s.9).
Ito proponuje rozwiązanie, które mogłoby zadowolić rodziców, o ile byliby otwarci na dyskusje z dziećmi. Jej pomysł można określić jako „kontrolę dialogiczną”. Podaje przykład córki, na której komputerze zainstalowane jest oprogramowanie do mierzenia czasu korzystania z różnego rodzaju narzędzi, usług itp. I na podstawie raportów można rozmawiać z dziećmi, ile czasu spędziły, wykorzystując konkretne narzędzie, dlaczego jednak skupiły się na Facebooku, zamiast np. na pisaniu tekstu itd. To oczywiście wciąż wgląd w życie młodej osoby, ale raczej na zasadzie organizacji dnia, planowania czasu i faktycznego realizowania swoich celów niż podglądanie ukradkiem, bez wiedzy dzieci i z wyciąganiem konsekwencji w rodzaju blokowania dostępu. Rozmowa, a nie blokada. Dialog, a nie hierarchiczne podejmowanie decyzji. Co ciekawe, studentki pedagogiki, z którymi pracuję na co dzień, często podają ograniczenia i blokady rodzicielskie jako coś fantastycznego, co „chroni dzieci”. Zapominają, że odgórne blokowanie dostępu i brak rozmowy, to działanie niepedagogiczne (i to nawet nie antypedagogiczne), albo prosta droga do tyranii, podczas gdy edukacja powinna opierać się na dialogu. Mimi Ito odwołuje się, podobnie jak zrobiłem to ja, do Sonii Livingstone i Alicii Blum-Ross, które w raporcie „Families and Screen Time: Current advice and emerging research” mocno akcentują, że ważny jest kontekst. Kiedy, jak długo, dlaczego młodzi korzystają z mediów oraz ocena ich kontaktów z innymi za pomocą sieci.
Rekomendacje Livingstone i Blum-Ross można, zdaniem Ito, przekuć na praktykę skupioną na podtrzymywaniu równowagi korzystania z mediów, odrzucania lęku i poszukiwania nadzwyczajnych sposobów uczenia się:
1. „Bądź czujny na ostrzeżenia i zachowaj lęk w zanadrzu”
Lęki związane z nowymi mediami dotyczą tylko części rodziców. Zawsze da się znaleźć mocny przykład na poparcie tezy o powszechności zagrożeń, ale nie dotyczą one wszystkich, chociaż warto zwracać uwagę na aktualne dane, które mówią, ilu nastolatków doświadczyło negatywnych zachowań.
Nie można traktować mediów jako jedynych przyczyn określonego stanu rzeczy, np. zachowań dzieci. Warto widzieć sprawę szerzej i zastanowić się, czy czasami korzystanie z mediów to nie objaw – kontekst jest bardzo ważny.
Monitoring nie zawsze jest najlepszym pomysłem. Można łatwo, zdaniem Ito, przez nadkontrolę zbudować klimat braku zaufania. A dla nastolatków rodzicielska inwigilacja to jedno z największych zagrożeń dla ich sieciowej prywatności.
2. „Podtrzymuj równowagę”
Rodzice (amerykańscy) angażują się w sieci właściwie tyle samo co nastolatki – ponad dziewięć godzin dziennie. Do tego uważają, że są dobrymi wzorcami medialnych zachowań dla swoich dzieci. Ważne zatem, by nie tylko wymagać od dzieci, ale również przyglądać się własnej aktywności. Według mnie nie chodzi faktycznie o ograniczanie czasu korzystania, ale o równowagę korzystania z różnych mediów, równowagę, szczerość i komunikację w relacjach pomiędzy rodzicami a dziećmi. Istotny jest również kontekst korzystania i pytania, jakie Livingstone i Blum-Ross zaproponowały, by sprawdzać, czy dzieci rzeczywiście nie korzystają niewłaściwie z ekranów.
3. „Dołącz do pościgu za nadzwyczajnym uczeniem się”
Równowaga jest w porządku na dłuższą metę, ale czasami zainteresowania powinny rządzić naszym dniem.
– Mimi Ito.
Ekspertka odwołuje się do Mihaly Csikszentmihalyi, który mówi o zatraceniu się podczas uczenia, utracie poczucia upływu czasu. Czy fakt, że można tak mocno skupić się na zainteresowaniach, że nie czujemy przemijania godzin, to coś złego? Jakie znaczenie miałoby w tym wypadku korzystanie z ekranu, a nie np. z kart książki? Według Ito nie każde dziecko jest w stanie z podobnym zaangażowaniem poświęcić się swojej pasji. Warto jednak pamiętać o potencjale sieci, możliwości rozwijania niemal każdych zainteresowań. Przy czym rodzicielska nadkontrola może mocno zakłócać swobodne, edukacyjne poszukiwania.
Fot. N i c o l a CC BY.
Wpis zrealizowano w ramach stypendium z budżetu Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.