„Ostatni tekst w zbiorze – Grzegorza Stunży (Nie)wolny uniwersytet, referuje do wątków podejmowanych w części pierwszej i drugiej poprzez podjęcie tematu praw własności do produkowanej wiedzy, czyli instytucjonalnych praktyk przywłaszczania, kontrolowania i ograniczania dystrybucji wiedzy produkowanej w polu akademickim. Autor analizuje mechanizmy (inicjowane zarówno przez państwo, jak i przez biznes) poddające wiedzę logice rynkowej. Tekst wychodzi poza analizę konkretnych polityk, stawia natomiast pytanie o polityczne znaczenie ograniczania dostępu do wiedzy lub ogólnie kultury wytwarzanej za publiczne środki. W tym kontekście pojawia się również kwestia tego, czym jest (jaka powinna być) wspólnota akademicka – czy prawo własności nie podważa wspólnotowego charakteru wytwarzania wiedzy i jaki potencjał ma wiedza obwarowana restrykcyjnym prawem własności?”.
Dla czytelników, którzy uznają prawo własności, a zwłaszcza tzw. własności intelektualnej za naturalne i nienaruszalne, wstęp na pewno jest już podejrzany. Dzielenie się zasobami i współpraca, chociaż wpisane w akademicką tradycję, ukazuje się coraz częściej jako cechy heretyckich, wojowniczych mniejszości, które nie chcą przyjąć nowego porządku. W ten sposób traktuje się np. hakerów – społeczność, która wyrosła z akademickiej tradycji kultury daru wiedzy i która buduje alternatywę do zamkniętych systemów oprogramowania (1). Podobnie traktowani są działacze na rzecz wolnej kultury, kultury dostępu (2), którym najchętniej zwolennicy restrykcyjnych praw autorskich nadaliby etykietę „piratów”, przyrównując działania do grabieży i mordów (3). Lub jak zrobił to jeden z najbogatszych ludzi na świecie, Bill Gates, „komunistów” – złowrogi tłum chcący zabrać bogatym to, co osiągnęli ciężką pracą. Gates stwierdził niegdyś: „Jest kilka nowych współczesnych rodzajów komunistów, którzy chcą pozbyć się zachęty dla muzyków, filmowców i twórców oprogramowania” (Kanellos, 2005). Ową zachętą rzecz jasna są majątkowe prawa autorskie, które gwarantują zyski ze sprzedaży utworów i ściganie „piratów” nawet siedemdziesiąt lat po śmierci twórcy oryginału. Co muzyka, filmy i oprogramowanie mają wspólnego z funkcjonowaniem uniwersytetu?
2. Niewykorzystana szansa, fascynacja ograniczeniami
2.1 „Read only” – promocja uniwersyteckiej kultury odczytu
Nowoczesne technologie informacyjne mają potencjał zmiany własnościowego krajobrazu komunikowania i przekazywania wiedzy. Stają się narzędziami wyrównywania szans i równego startu dla wszystkich, którzy chcą się uczyć. Obecnie są jednak wykorzystywane również jako regulatory dostępu. Nie tylko w zakresie możliwości docierania do treści, ale również ograniczające ich powielanie i przetwarzanie. Lessig nazywa takie ograniczenia budowaniem kultury „RO”, czyli „read only” (Lessig, 2010). Kultury do odczytu, bez możliwości nie tylko rozpowszechniania określonych treści, ale również ich przekształcania. Bez względu na to, czy celem produkcji jest użycie starych elementów do wytworzenia nowej jakości, czy swobodne modyfikowanie w celu usprawnienia określonego wytworu, jak ma to miejsce np. w przypadku oprogramowania. Doskonałym przykładem, dostępnym szerszej publiczności zarówno pod względem znajomości jak i potencjalnej obsługi jest „Wikipedia”. Przeciwieństwem kultury odczytu jest kultura „RW”, czyli „read-write” – opisywana również przez Lessiga – pozwalająca nie tylko na bierny odbiór treści, ale i zapis. Kiedyś dominująca, obecnie jest kulturą podziemną, marginalną, alternatywną, kulturą walczących o publiczny dostęp do wiedzy i dóbr kultury. I to pomimo faktu, że mogłaby się bujniej rozwinąć bazując na dzisiejszej technologii, do której ma dostęp większość mieszkańców Zachodu i nie tylko.
Dopełniając zasugerowaną kulturową opozycję należy raz jeszcze sięgnąć do Lessiga: „Wolne kultury są kulturami, które pozostawiają wiele treści otwartych, tak by inni mogli tworzyć na ich podstawie. W kulturach zniewolonych lub opartych na przyzwoleniu, swobodnych pozostaje o wiele mniej treści. Nasza kultura była kiedyś wolna, obecnie jest nią w coraz mniejszym stopniu” (Lessig, 2005). W przeszłości potencjalne ograniczenia związane z korzystaniem z idei, planów wytwarzania, sposobów rozwiązywania problemów, przetwarzania opowieści itp. nie musiały wynikać z obowiązywania prawa autorskiego. Zwłaszcza że długotrwała ochrona utworów jeszcze kilkadziesiąt lat po śmierci autora to „wynalazek” utrwalony i przedłużony dopiero pod koniec dwudziestego wieku (4). Jeszcze kilkaset lat temu każdy, kto dysponował odpowiednimi umiejętnościami, mógł korzystać z informacyjnych zasobów kultury i je przetwarzać. Oczywiście jeśli tylko uzyskał do nich dostęp. Mogło to rzecz jasna wiązać się z konsekwencjami i negatywnymi następstwami np. nieuprawnionego dostępu do określonej wiedzy. Nie istniały jednak reguły, dzisiaj utrwalone w formie międzynarodowego, unifikowanego na bieżąco prawa chroniącego od momentu powstania każdy utwór, jak choćby bazgroły wyrysowane na chusteczce. Sięganie do historii pozwala na przyjrzenie się procesom produkowania wiedzy. Zwłaszcza okres oralnego przekazywania treści, który w kulturze ludowej funkcjonuje do dzisiaj (nie bez powodu mówi się o komunikowaniu zapośredniczonym przez sieciowe kanały jako drugiej oralności, paradoksalnie opierającej się do niedawna głównie na tekście pisanym; kulturę remiksu traktuje się nierzadko jako nową kulturę ludową), był momentem nieustannego kulturowego przetwórstwa. Nie istniało pismo, bądź jego znajomość była ograniczona najczęściej do klasy uprzywilejowanej. Nie można było zatem wskazywać na materialność (choćby była tylko symboliczna) informacji i traktować jej potencjalnie jako czyjejś własności. Opowieści przekazywane ustnie były – m. in. z prostej przyczyny niedoskonałości ludzkiego aparatu zapamiętywania – przekształcane przez narratorów. Głosiciel słowa był często współautorem, w sensie aktualizowania opowieści, powoływania jej do życia, ale było to raczej wskrzeszanie i jednoczesne rozwijanie znanych mu wątków. Nie mogło być mowy o ścisłym nadzorowaniu dostępu np. do technologii, choćby rozpalania ognia, chociaż można było prowadzić działania ograniczające korzystanie z tej wiedzy i jej rozpowszechnianie. Niemożliwe było również egzekwowanie ewentualnego zakazu korzystania z „wykradzionej” lub podpatrzonej metody korzystania z ognia. Nie liczyło się, kto wpadł na określony pomysł, czy to techniczny czy związany np. z kształtowaniem mitu. Liczyło się, czy instrukcja sprawdza się w praktyce lub opowieść żyje i jest traktowana jako część kulturowego, wykorzystywanego na co dzień dorobku. Traktowanie informacji jako własności prywatnej przybrało na sile wraz z rozwojem druku, który umożliwił produkowanie ogromnych ilości kopii. Dopiero wówczas okazało się, że informacja może przynosić ogromny zysk dzięki łatwej produkcji i dystrybucji nośników informacji, co przyczyniło się do pojawienia prawa autorskiego rozumianego jako nadanie monopolu na drukowanie określonych treści, a także, że informacja może być w „niepowołanych” rękach bronią (5). Przykładem niech będzie reformacyjne odejście od katedralnej wykładni Biblii do samodzielnego lub w gronie rodzinnym czytania pisma świętego. Ani masowa produkcja ani masowy dostęp do treści nie były możliwe w czasach żmudnych zmagań kopistów, wydłużonego cyklu produkcji pojedynczej kopii i ograniczonej liczby potencjalnych odbiorców, potrafiących czytać. Niewielu również mogło skorzystać z katedralnego przekazywania wiedzy w modelu centrum-peryferia, funkcjonując najczęściej w roli biernego odbiorcy. Umiejętności obsługi np. średniowiecznych mediów były, jak wspomniałem, ograniczone najczęściej do elity. Z tych powodów wprowadzanie ograniczeń prawnych i restrykcyjne egzekwowanie takiego prawa nie było niezbędne. Druk, pozwalający na szerokie rozpowszechnianie treści i ich komercjalizację, co m. in. zmieniło słowo pisane w produkt rynkowy, a także spowodowało stopniowy rozwój kultu autora, zakwestionowany de facto dopiero wraz z rozwojem literatury łamiącej tzw. „tyranię linii” i pozwalającej czytelnikowi na różnorodną aktualizację narracji i przynajmniej częściowe budowanie własnej ścieżki lektury, przyczyniły się do zawłaszczania dostępu do różnorodnych tekstów kulturowych. Kultura staje się obecnie, co stwierdził Lessig, kulturą zamkniętą. Proces ten nie dotyczy tylko ograniczeń wynikających z prawa autorskiego i dotykających twórców muzyki, filmów czy innych dziedzin sztuki. Pod znakiem zapytania staje także dalsze funkcjonowanie uniwersyteckiej kultury wiedzy, skoro ta wypracowana za publiczne pieniądze jest traktowana jak towar. A decydenci uznali, że najlepszą bazą do jej sprzedawania będzie kultura odczytu. To skłania do zadania pytania, czy prawo nie jest obecnie narzędziem pacyfikacji i dyscyplinowania grup propagujących radykalną demokratyzację państwa, procesu podejmowania decyzji i określania, kto i w jakim zakresie może korzystać ze strategicznych zasobów kulturowych. Grup, które pragną emancypacji wszystkich wykluczonych z korzystania z dóbr kultury, a najbardziej wytwarzanych za publiczne pieniądze. Zwłaszcza że nowoczesne technologie informatyczne pozwalają na tworzenie tanich kopii, bez konieczności produkcji nośników, jak miało to miejsce w erze dominacji płyt kompaktowych, DVD i wcześniejszych, analogowych jeszcze technologii dostarczania treści na materialnych przekaźnikach.
Ograniczenia dotykają nie tylko możliwości miksowania kultury, co w przypadku akademii nie zostało jeszcze całkowicie zakazane. Akademicki remiks, a za taki w pewnym sensie można uznać tekst naukowy nasączony cytatami z różnych źródeł i intertekstualnie nawiązujący do wielu innych treści, wciąż jest dopuszczalny (6). Ustawa o prawie autorskim, przynajmniej w Polsce, stoi na straży prawa do cytowania, tworzenia krytycznych naukowych opracowań. Zdarza się jednak, że to, co dozwolone w przypadku bezpośredniej „produkcji” naukowego tekstu – czyli możliwość użycia cudzej wypowiedzi, zreferowania poglądów itp. – jest zakazywane już w trakcie przygotowywania do tworzenia. Zanim jeszcze naukowiec zacznie wyciągać wnioski i budować końcowy dokument. Chodzi o możliwość korzystania z utworów gromadzonych przez uczelniane biblioteki. Zdarza się, że skarbnice wiedzy przejmują funkcje żandarmów nowego systemu. I pomimo wielu pozytywnych przykładów bibliotek walczących o dostęp do wiedzy, które bronią go, powołując się na istniejące prawo, inne odwołują się do tych samych przepisów, uzasadniając wprowadzenie ograniczeń. Nie są to na szczęście ograniczenia zakazujące dostępu do drukowanych publikacji czy ograniczające możliwość korzystania z baz danych, do których dostęp został wykupiony. Dotyczą raczej niezgody na kopiowanie większej ilości stron niż wyznaczone limity lub drukowania publikacji elektronicznych na własny użytek przez studentów lub naukowców. Przykładem niech będzie list elektroniczny jednej z bibliotek akademickich, skierowany do pracowników naukowych, korzystających z jej zasobów:
„UWAGA!
Przypominamy, że zgodnie z prawami autorskimi oraz umowami licencyjnymi zabronione jest drukowanie i kopiowanie całych numerów czasopism lub materiałów konferencyjnych.
Liczba jednorazowo pobieranych artykułów powinna odpowiadać rzeczywistym potrzebom wynikającym z pracy naukowej lub naukowo-dydaktycznej.
Nadużycia w tym zakresie mogą powodować odłączenie dostępu przez dystrybutora” (Komunikat biblioteczny, 2011).
Uderzające jest, że zabrania się naukowcom wykonywania pełnych wydruków, tworzenia ich większej ilości w celu np. późniejszego przeczytania lub skopiowania dla studentów (wszystko to jest zgodne z ustawą o prawie autorskim). Co więcej, powołuje się na umowy licencyjne, które mogą być skonstruowane zgodnie z prawem kraju, z jakiego pochodzi dostawca, znosząc niejako ustawę obowiązującą w Polsce lub obostrzenia związane są z rozpatrywaniem wszelkich skarg licencjobiorcy zgodnie z prawem kraju dostawcy. Powyższa informacja, choć przygotowana przez instytucję uniwersytecką, która powinna dbać o dostęp do wiedzy, jest formalnym komunikatem pozbawionym formalnej treści. Straszakiem bez odwołania do przepisów, mającym zniechęcić akademików do „nadmiernego” korzystania z wiedzy, co uzasadniono niedookreślonym terminem „rzeczywistych potrzeb wynikających z pracy naukowej (…)”. Mającym wywołać lęk, bazując na niewiedzy użytkowników, próbując zrzucić na nich ewentualną winę za zerwanie umowy przez zewnętrznego dostawcę. Biblioteka, zamiast przeszkolić użytkowników w zakresie ich praw, próbuje je ograniczyć w obawie przed dostarczycielem treści.
Akademicki odczyt, synonim swobodnej dyskusji, intelektualnej budowli opartej na wnioskach i doświadczeniach innych badaczy, będący głosem, któremu nie groziła cenzura, zmienia znaczenie. Kultura odczytu staje się kulturą kneblowania, ograniczania zasobów, z których można czerpać. A jeśli nawet w coraz trudniejszych warunkach możliwe jest tworzenie, pacyfikacja może dosięgnąć tekst, wysłany do czasopisma będącego własnością komercyjnej bazy naukowej. Jeśli naukowy artykuł ma się w niej znaleźć, autor musi zrezygnować z majątkowych praw autorskich i dysponowania utworem. Biblioteki coraz częściej, zamiast gromadzić wiedzę i ją rozpowszechniać, stają się strażnikami dostępu do zakupionych baz danych, selekcjonując kto i do czego może mieć dostęp.
2.2 Publiczne nakłady, indywidualny zysk
Ograniczanie dostępu do wiedzy idzie w parze z promocją prywatyzacji naukowych osiągnięć. Promowanie komercjalizacji naukowego dorobku odbywa się już nie tylko w uczelniach technicznych. Promotorzy starają się przekonać także badaczy społecznych czy humanistów do rozwijania gospodarki przez sprzedawanie pomysłów. Promuje się określone podejście do praw autorskich czy szerzej tzw. własności intelektualnej. Naukowiec, jeśli chce osiągnąć sukces komercyjny, „musi chronić SWOJĄ wiedzę”. Bronić majątkowych praw autorskich do nowo wypracowanej metody, zarejestrować znak towarowy. Przykładem działań mających zachęcić społecznych badaczy do tworzenia biznesu jest m.in. realizowany ze środków Unii Europejskiej projekt „B+R=€. Nauki społeczne dla gospodarki” (7). Szkolenie, organizowane w wielu dużych miastach Polski, ma za zadanie określić na bazie studiowanych przypadków, warunki niezbędne do osiągnięcia biznesowego sukcesu przez naukowca. Jeden z omawianych przypadków porusza kwestię własności intelektualnej, wskazując na możliwość rozwinięcia działalności przez opisywaną osobę dopiero w momencie zastrzeżenia znaku towarowego i ścisłego zamknięcia dostępu do metody wypracowanej przez naukowca. Jest to również widoczne na stronie internetowej tegoż badacza-przedsiębiorcy, który zagadnieniu zakazu korzystania z metody bez ukończenia w jego firmie odpowiednich kursów i zakupienia licencji, poświęca osobną część witryny. Oczywiście, nie byłoby nic złego w tym, gdyby naukowcy zatrudnieni w prywatnych uczelniach, nie napotykając przeszkód ze strony pracodawcy, korzystali z wypracowanych w uczelnianej pracy naukowej metod. Lub gdy sami są autorami innowacyjnego pomysłu, po godzinach pracy. Czy jednak w przypadku naukowców zatrudnionych w uczelni publicznej, opłacanych z publicznych pieniędzy, można zgodzić się na komercjalizację, indywidualne korzyści z jednoczesną wyłącznością dysponowania – pomijając górnolotne, pośrednie i niepewne korzyści społeczne wynikające dzięki temu z rozwoju gospodarczego – oraz ograniczenie społecznego dostępu do nowatorskich metod, wyników badań ze względu na potrzebę rozwijania przedsiębiorczości pracowników naukowych? Czy wreszcie da się oddzielić, jakie wątki pracy badawczej naukowca „publicznego” (8) są wypracowane za publiczne pieniądze, a które wypracował w wolnym czasie? Podobny pogląd może być uznany za niesprawiedliwy, tylko czy specyfika zawodu nie sprawia, że podobnego rozdzielenia nie da się dokonać? Chyba że mówimy o pracowniku dydaktycznym, nie mającym w obowiązkach prowadzenia badań, które wykonuje sam, poza uczelnią, we własnym zakresie. Być może należałoby poszukać kompromisu. A ten jest w zasięgu ręki i połączenie działalności komercyjnej opartej na wiedzy wypracowanej za publiczne pieniądze, z jednoczesnym zachowaniem powszechnego dostępu do niej, jest możliwe.
„Specyfika produktu i nietypowe umocowanie innowatora – mam tu na myśli afiliację przy publicznej instytucji badawczej – wymagają nietypowego, a przynajmniej niepropagowanego przez same publiczne instytucje i ministerstwo, podejścia. Innowator, wdrażający określony projekt, komercjalizujący wyniki badań lub ekspercką wiedzę, skoro sam, wraz ze swoim produktem funkcjonuje jako marka, nie powinien się obawiać dzielenia wiedzą. Może nawet dzięki temu zyskiwać większą wiarygodność. A rozpowszechnienie informacji o innowacji prawdopodobnie kierować będzie zainteresowanych do niego. Ponieważ jest autorem pomysłu, wprowadził go na rynek, rozwija go i reformuje. Przypomina to po części hakerską kulturę edukacyjnego daru (powinno wystarczyć odwołanie do akademickiej tradycji dzielenia wiedzą, ale akademia zapomina dzisiaj coraz częściej swoją historię), chociaż z pewnymi różnicami. W naukach społecznych produkt (…) jest bardziej płynny, chociaż może być po części porównany do określonego oprogramowania. W przypadku wolnego oprogramowania jego kod rozdawany jest za darmo, by wszyscy mogli tworzyć na jego podstawie (…), a pierwotny twórca pomysłu może zyskiwać szacunek i uznanie społeczności przez bycie pionierem innowacji i wprowadzanie kolejnych udoskonaleń. Wciąż może zarabiać na szkoleniach z obsługi, wsparciu technicznym użytkowników. Może również promować swoją wersję – budowaną na udostępnionym publicznie kodzie źródłowym – jako oddzielną dystrybucję, pod jego własną marką” (Stunża, 2011).
Wspomniany przykład ze szkolenia „B+R=€. Nauki społeczne dla gospodarki” był jednym z niewielu, jeśli nie jedynym momentem rozmowy o własności wiedzy w trakcie warsztatu. Podobnie zatem jak w przypadku działań Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, które promuje działania w zakresie ochrony „własności intelektualnej”, nie próbowano nawet rozpoczynać dyskusji. A jest o czym rozmawiać. Trudno zatem zrozumieć, dlaczego nie podejmuje się nawet próby debaty o statusie wiedzy, o tym jak publiczne uczelnie mogą ją zwracać społeczeństwu w prosty sposób, dzięki nowoczesnym technologiom. Sygnałem, że sam rząd nie jest przekonany do swoich działań lub oparł je na szeptach wąskiego grona „ekspertów” jest wypowiedź Donalda Tuska, zmuszonego do zajęcia stanowiska przez organizacje pozarządowe: „To, co powstaje za publiczne pieniądze jest własnością publiczną, a więc także tych, którzy chcą z tego korzystać w sposób wybrany przez siebie” (Maj, 2011). Czy nie stoi to jednak w sprzeczności z wprowadzaniem regulaminów tworzenia spółek typu spin-off przez publiczne uczelnie i coraz większej kontroli wytwarzanych treści, z przejmowaniem praw autorskich i patentowych do najbardziej komercyjnie rokujących wyników badań?
2.3 Kultura wiedzy – kultura ciszy. Komu zależy na udawanej konkurencji?
Sygnał dany przez premiera może być zapowiedzią zmian. Może być również nieprzemyślaną wypowiedzią, której jednak „uczepi się” m.in. akademicka społeczność. Dotychczasowe działania, promujące gospodarkę opartą na wiedzy, co sprowadza się do dość prostej próby przełożenia wspólnych naukowych dokonań na indywidualne produkty biznesowe lub patenty uczelniane czy też współdzielone z zewnętrznym grantodawcą (nie wiem, czy coś podobnego ma miejsce, nie ma chyba jednak przeszkód, by tak się działo) prowadzone są zupełnie z pominięciem społeczeństwa opartego na wiedzy. Brak działań pro-społecznych, nie tylko bezpośrednio umożliwiających dostęp do wiedzy, ale choćby wyjaśniających czym mogłaby być publiczna własność informacji i wiedzy, jest symboliczny. Cisza w zakresie wykorzystywania wiedzy przez społeczeństwo inaczej niż przez gospodarcze zapośredniczenie, może być chyba wyjaśniona tym, że obecność tych wątków w dyskursie publicznym, a zwłaszcza promocyjnych działaniach rządu mogłaby oznaczać ich zalegalizowanie – na podobne praktyki zwraca uwagę, co prawda w kontekście szkolnej obecności mediów, Szkudlarek, powołując się na Bourdieu (Szkudlarek, 1999).
Paradoksalnie, działania edukacyjne w zakresie przygotowywania już od dzieciństwa do korzystania ze wspólnej własności intelektualnej wytworzonej za publiczne pieniądze, mogłyby dawać zdecydowanie większe szanse na rozwój twórczego, alternatywnego biznesu i napędzać aktywność w innych obszarach kultury. Pozwalając na swobodne tworzenie, wpisując się w kreatywne możliwości świata (nowych) mediów. Biznesu potrafiącego wytwarzać innowacje i zarabiać na nich, nie bojąc się jednocześnie oddawać społeczeństwu przynajmniej części swoich produktów i tworzyć coraz większą bazę wspólnych, dostępnych dla wszystkich zasobów edukacyjnych. Promowanie gospodarki opartej na wiedzy staje się jednym z priorytetów środowisk politycznych dążących do jej większego urynkowienia. A to może mieć ogromne konsekwencje dla różnych dyscyplin, wszak nie wszystko da się skomercjalizować albo rynkowo uzasadnić konieczność ponoszenia nakładów. Może to prowadzić do marginalizacji lub stopniowej likwidacji niektórych dyscyplin. Przykładem niech będzie protest i obawy historyków nauki z początku 2011 roku. Sprzeciwiali się oni niektórym pomysłom reformy szkolnictwa. Zwrócili m.in. uwagę na kwestię awansu naukowego. Ich zdaniem, w nowych realiach, aby móc starać się o tytuł profesora, muszą udokumentować prowadzenie kilku projektów badawczych realizowanych z grantów. Podczas gdy, jak zapewnia przedstawiciel protestujących historyków, w ich dyscyplinie grantów nie ma (Co dalej z reformą nauki?, 2011).
Uczelnie, które są instytucjami najlepiej przygotowanymi do rozpoznawania rzeczywistości tworzonej z wykorzystaniem nowoczesnych kanałów komunikowania, pozostawia się niemal bez prawa głosu. Narzucając określony model funkcjonowania rynkowego. Zamiast zachęcać do opracowania nowych strategii wytwarzania wiedzy, prowadzenia badań nad współczesnym autorstwem, również kolektywnym, konsekwencjami wspólnego wytwarzania wiedzy dla dobra społecznego i konkurencją. Bo czy kiedy wiedza jest tak samo dostępna dla wszystkich, nie stwarza się lepszych warunków do zaistnienia prawdziwej konkurencji? Reforma związana ze zwiększeniem wkładu polskiej nauki w rozwój rynku jest przeprowadzana – biorąc pod uwagę rzeczywistość przekształcaną przez ludzi z wykorzystaniem nieznanych jeszcze dwadzieścia lat temu kanałów komunikowania – z niewłaściwej strony. Najmniejszym możliwym nakładem sił, co skłania do refleksji nad tym, kto jest beneficjentem zmiany. Ale krytyczne myślenie staje się balastem, a młodzi ludzie jeszcze przed przekroczeniem progu uniwersytetu zdają się być wyćwiczeni w przyjmowaniu rzeczywistości „na wiarę”. Według Rutkowiak „W treściach szkolnego nauczania nasila się element informacyjny, który wypiera poznawcze nastawienie na rozumienie i interpretowania świata, stanowiące podstawę świadomego i krytycznego funkcjonowania w nim. (…) Z trzech składowych współczesnego wykształcenia: informacji, wiedzy i mądrości, eksponuje się zero-jedynkową informację, sprzyjającą upraszczającemu dychotomizowaniu rzeczywistości, a zarazem będącą podstawą technologii informatycznej sprzyjającej całej technicznej kulturze globalizacji. Taki zabieg kształceniowy kojarzę z marketingową techniką różnicowania i postępującego za nią wyboru: w szkole wybiera się z danej puli podane już informacje, a na rynku podany już towar – zasada jest więc ta sama. Osłabianie interpretowania i krytycznego penetrowania zjawisk postrzegam jako drugą stronę tego medalu, konsumpcyjnej rzeczywistości potrzebna jest bowiem jednostka arefleksyjna, która nie dostrzega negatywów własnego zdychotomizowania, a nawet rada jest temu uproszczeniu, ponieważ niewprawna w myśleniu, męczy się nim” (Rutkowiak, 2010: 23-24). Nieprzygotowanie do krytycznego namysłu nad rzeczywistością uzupełniane jest rozbijaniem społeczności akademickiej, której ogranicza się możliwości współpracy, wymiany wiedzy i dostępu do niej, a tym samym również krytycznego oglądu rzeczywistości i możliwości rozwijania refleksyjnego potencjału studentów.
Zamiast debaty o udostępnianiu wiedzy, przygotowywaniu młodych ludzi do korzystania z zasobów naukowych zgromadzonych w publicznie dostępnych cyfrowych bibliotekach i rozwijaniu umiejętności krytycznego, aktywnego korzystania z mediów ze świadomością skutków oparcia na restrykcyjnym prawie autorskim, mamy szkolenia z robienia biznesu, pozyskiwania zewnętrznych grantów. Ograniczanie dostępu do wiedzy wiąże się z reformą możliwości kształcenia przyszłych pokoleń. Zdaniem Szkudlarka, „gdy coraz więcej badań będzie finansowanych na zasadzie grantów zewnętrznych, i wyniki nie będą stanowiły własności uniwersytetu, tylko organizacji je finansujących, to ta wiedza nie będzie częścią kształcenia uniwersyteckiego. Uniwersytet będzie więc kształcił umiejętności, które uczynią studentów „zatrudnialnymi” w sektorze usług lub sektorze produkcji wiedzy. Zniknie, już znika poczucie integralności uniwersytetu” (Szkudlarek, 2011).
3. Co zrobić, by oTWORZYĆ (się na) wiedzę?
3.1 Obozy robotników wiedzy
Uniwersytet stoi przed problemem dalszej możliwości prowadzenia akademickiej debaty. Również działania dla dobra społecznego ze względu na postępujące prywatyzowanie lub zastrzeganie praw do wiedzy i selekcjonowanie jej odbiorców. Ulega jednocześnie presji komercjalizacji wytwarzanej wiedzy, również przez oddolne podejmowanie działań biznesowych przez szeregowych naukowców. Prowadzenia badań, których wyniki mogą być przydatne, co należy czytać jako aplikowalne w działalności biznesowej lub rozwiązywaniu gospodarczych trudności. Jednocześnie system edukacyjny skonstruowany jest tak, by efektem kształcenia był absolwent odpowiadający potrzebom rynkowym, świadomy konieczności poświęcenia życia na dostosowanie siebie do oczekiwań pracodawcy lub gospodarki. W takich warunkach uniwersytecka edukacja staje się wydmuszką, atrapą. Jednostkom, jakie nie poddały się szkolnej presji i wykraczają poza poziom zawężenia myślowych horyzontów, daje się możliwość rozwoju na studiach doktoranckich. A te w polskim systemie częściowo funkcjonują niczym obozy dla świadczących darmową pracę w postaci prowadzenia zajęć lub wchodzących na ścieżkę morderczej konkurencji. Walczących o stypendium lub grant, pozwalające się wyzwolić z konieczności łączenia pracy zarobkowej z dalszą edukacją. Kolekcjonowanie dyplomów ma być gwarancją jakości. Podkreśleniem atrakcyjności rynkowej.
3.2 Gospodarki hybrydowe. Uniwersytecka zmiana frontu
Co ciekawe, rzeczywistość wcale nie wymaga podejmowania czarno-białych decyzji. Wspominałem o tym pokazując przykład hakerów – w dużej mierze libertarian, zwolenników rynkowej gospodarki i ograniczenia funkcji państwa, którzy jednocześnie dostrzegają możliwość rozwoju w usuwaniu monopoli i dzieleniu się. Część z nich opublikowała swoje produkty na licencjach prawnych o wirusowej naturze, obchodząc prawo autorskie. A raczej korzystając z niego, wymagając, by każdy, kto skorzysta z produktu i wprowadzi usprawnienia, jeśli chce rozpowszechniać zmodyfikowany towar, musiał udostępnić jego kod źródłowy społeczności. Inni są zwolennikami radykalnej wolności informacyjnej i popierają licencje, które pozwalają każdemu na skorzystanie z produktu w dowolnym celu, bez wprowadzania klauzul wymagających dzielenia się. Licząc, że ci, którzy rozwinęli swoje produkty z wykorzystaniem twórczości innych, również podzielą się efektem swojej pracy. Przytaczany kilkakrotnie Lessig określa takie współistnienie działalności biznesowej z dzieleniem się jako gospodarki hybrydowe. „Hybrydą jest albo podmiot komercyjny, którego celem jest uzyskanie wartości z gospodarki dzielenia się, albo gospodarka dzielenia się, która powołuje podmiot komercyjny, żeby lepiej realizować dzielenie się. W obu przypadkach hybryda łączy dwa prostsze, czy też czystsze, modele gospodarcze i uzyskuje coś nowego. Takie połączenie da się jednak utrzymać tylko pod warunkiem, że zachowana zostanie odrębność połączonych gospodarek. Jeśli uczestnicy gospodarki dzielenia się zaczną uważać się za narzędzia gospodarki komercyjnej, będą mieli mniejszą ochotę na współdziałanie. Jeśli uczestnicy gospodarki komercyjnej zaczną uważać ją za gospodarkę dzielenia się, może to obniżyć ich oczekiwania związane z zyskiem ekonomicznym. Niemieszanie pojęć jest kluczem do zachowania trwałej wartości hybrydy. Jednak nie da się abstrakcyjnie określić, jak należy takie rozróżnienie uzyskać” (Lessig, 2010: 178).
W przypadku współczesnego uniwersytetu nie ma już nawet mowy o mieszaniu pojęć. Raczej o przechodzeniu instytucji wiedzy z gospodarki dzielenia się do gospodarki komercyjnej. Co oznacza zmianę priorytetów i celu funkcjonowania.
3.3 Plagiat i mp3. Penalizacja kultury studenckiej
Zmiana uniwersyteckiej przynależności i rekonstrukcja tożsamości instytucji niosą konsekwencje również dla większości akademickiej, czyli społeczności studenckiej. Poza przygotowywaniem do rynku, czego symbolem jest przyjęcie bolońskiego stylu prowadzenia studiów, który charakteryzuje się początkowym trzyletnim przygotowaniem zawodowym, a dopiero później dwuletnim uzupełnianiem podstaw wiedzy ogólnej i rozwijaniu jednostki już nie w celu wykształcenia określonych umiejętności potrzebnych przy wykonywaniu zawodu, zachodzą kolejne zmiany. Plagiat, dzisiaj jedno z najczęściej powtarzanych słów w kontekście kształcenia wyższego, staje się słowem kluczem. Budzi strach wśród studentów, niepokój kadry nauczycielskiej. Administracje uczelni prześcigają się w walce o wykrywanie plagiatów, firmy oferują coraz skuteczniejsze produkty. Trwa mechanizacja wykrywania plagiatu. Kształceni zero-jedynkowo przed studiami, jak wskazuje Rutkowiak (Rutkowiak, 2010), teraz są zero-jedynkowo sprawdzani. Niczym na obecność wirusa, który toczy zdrową tkankę instytucji. Organizuje się plagiatowe rankingi i wręcza nagrody dla przodujących w wykrywaniu wydziałów.
Plagiat, który od zawsze chyba towarzyszył akademickiemu wykształceniu, od zawsze również był tępiony. Traktowano go jednak jako wykroczenie przeciw zasadom, przeciwko dążeniu do poznania. Jako wyraz lenistwa, łatwizny, niechęci do intelektualnego wysiłku. Nie wyolbrzymiano jego znaczenia, indywidualnie rozpatrując sprawy z nim związane. Umasowienie uniwersytetu przy jednoczesnej komercyjnej presji związanej z ochroną własności intelektualnej, przeniosło plagiat w nieco inne rejony znaczeniowe. Obecnie jest to działalność bandycka. Kradzież czyjejś własności, próba zdobycia dyplomu, zaliczenia, z wykorzystaniem odebranych zasobów. I nikomu nie przychodzi do głowy, że upowszechnienie zjawiska to nie tylko efekt zwiększenia liczby studentów, dostępu do technologii przetwarzania treści i eksponowania znaczenia prawa autorskiego. To również brak pomysłu na zmianę warunków zaliczenia. Co jednak z perspektywy przemian uniwersyteckich przez promotorów zmian mogłoby być postrzegane jako niebezpieczne. Gdyby z wykorzystaniem nowoczesnych technologii wprowadzić np. tworzenie kolektywnych wypowiedzi zaliczeniowych wytwarzanych w grupach studenckich, mogłoby się okazać, że włączamy studentów w proces szerszego rozumienia zachodzących zjawisk. Odchodzimy od poczucia jednostkowej własności, romantycznego ideału autora, który obecnie zamienił się w romantycznego biznesmena.
Wskazywanie studentom, że kultura jest własnością jednostek, które posiadają do niej prawa autorskie, nie dzieje się tylko przez wyeksponowanie plagiatu jako sztucznego pola prezentowania neoliberalnych sukcesów w walce z wrogami status quo. Przykładem nie mniej znaczącym jest atakowanie wymieniania dóbr kultury przez studentów. Policyjne naloty na akademiki o szóstej rano, w celu przyłapania na gorącym uczynku zbrodniarzy w piżamach, w momencie kiedy ściągają lub udostępniają znajomym z sąsiednich akademików najnowszą płytę. Odłączanie od akademickiej sieci za nielegalne powielanie treści. Nie jest moją intencją wskazywanie, że rozpowszechnianie twórczości bez zgody autora jest działaniem godnym pochwały. Zastanawiam się tylko, jak wyprowadzanie o poranku skutych studentów z akademika, ma się do autonomii uczelni. Co właściwie autonomia oznacza, jeśli rektorzy popierają policyjne akcje, w pełni zgadzając się, że kulturowa wymiana jest działalnością zbrodniczą, pozwalają również odłączać od internetu niepokornych, z obawy przed gniewem korporacji medialnych. Kto wie, czy będący dzisiaj u władzy sami nie dzielili się dwadzieścia i więcej lat temu muzyką, przegrywając kasety, nagrywając na taśmy emitowaną w radiu muzykę lub oprogramowanie czy kopiując programy komputerowe, do których dostęp za żelazną kurtyną był ograniczony i zbyt drogi dla młodych osób w latach dziewięćdziesiątych. Czy dzisiejsza droga na skróty do tekstów kultury (m. in. omijająca konieczność zapłaty), nie jest formą o(d)poru tych, którym wtłacza się, że ograniczony dostęp do treści jest jedną z najważniejszych zdobyczy rodzącej się wciąż cywilizacji globalnej, a emancypacja może nastąpić tylko przez i po zgromadzeniu określonego kapitału? Czy dzielenie się ze znajomymi ulubioną muzyką, filmem, książką czy zarchiwizowanym spektaklem teatralnym jest naprawdę mocno różne od wspólnego korzystania przez studentów z kultury przed laty? A może tylko zmieniły się technologie współuczestnictwa w kulturze? Czy to nie uniwersytet powinien dostrzec, że nowe zachowania społeczne to objaw funkcjonowania nowej ekonomii, opartej na sieciowej wymianie i tworzeniu kopii niemal bez ponoszenia kosztów, a dla studentów wychowanych przed ekranami jest to naturalny sposób korzystania z kultury?
4. Nadzieja na zmianę
Politycznie jednostronna diagnoza uniwersyteckiej sytuacji powinna być uzupełniona pomysłem na zmianę. Skonstruowanie pełnej strategii ratowania uniwersytetu przerasta jednak w tej chwili moje możliwości. Jest jednak zadaniem, jakiego warto się podjąć, a tekst ten wpisuje się na pewno w dyskusję na temat współczesnej kondycji uniwersytetu. Pozbycie się całego bagażu tradycji jest, jak wskazywałem, wyrzekaniem się uniwersytetu przez uniwersytet. Na pewno mogę jednak wskazać kilka przykładów dobrych praktyk, realizowanych na świecie, z jakich warto skorzystać w ramach odbudowy uniwersyteckiej kultury dzielenia się. Jednym z ciekawszych przykładów jest inicjatywa Open Access – otwartego dostępu – promująca bezpłatne udostępnianie czasopism naukowych w wersji elektronicznej bez opóźnień, za darmo, ze zgodą na swobodne kopiowanie i drukowanie. Działalność ta zapewne staje kością w gardle właścicielom komercyjnych baz czasopism, sprzedawanych bibliotekom uniwersyteckim. Jest to furtka dla naukowców, którzy nie tylko chcą się dzielić szeroko swoją wiedzą, bez ograniczeń dostępu i konieczności zakupu treści przez czytelników. Ale również chcą zachować prawa autorskie do artykułów, godząc się na bezpłatne wykorzystanie przez społeczność akademicką. Ilość publikowanych w ten sposób czasopism stale rośnie. Podobno zwiększa się liczba cytowań otwartych artykułów, brak mi jednak w tej chwili źródła potwierdzającego tę informację.
Interesujące projekty wychodzą również ze strony typowo komercyjnych instytucji edukacyjnych jak Massachusetts Institute of Technology. Jedna z najważniejszych politechnik na świecie udostępnia kilkaset swoich kursów, wraz z syllabusami, wymaganiami, przykładowymi pracami studenckimi i listami lektur, na licencjach Creative Commons. Zgadzając się na przetwarzanie, kopiowanie i stosowanie, o ile nie będzie to użytek komercyjny. MIT ewidentnie należy do gospodarki biznesowej, a jej działania w zakresie dzielenia się są jednocześnie wsparciem dla jej gospodarczych działań. Jednak w nietypowy sposób, na zasadzie wspierania marki, o czym wspominałem charakteryzując funkcjonowanie produktu w wypadku nauk społecznych.
Te dwa przykłady są tylko czubkiem góry lodowej. Potraktowanie ich jak inspiracji pozwoliłoby być może na przesunięcie akcentów w uniwersyteckiej działalności i jeśli nie powrót do tradycji dzielenia się, to zbudowanie kompromisu pomiędzy rynkową obecnością a działaniem dla dobra społeczeństwa opartego na wiedzy. Zwłaszcza, że niewiele trzeba, by wykorzystać potencjał edukacyjny i badawczy, jaki oferują nowe media. Trzeba jednak przyjrzeć się mechanizmom powstawania wiedzy, rozważyć kwestię autorstwa, a nie tylko próbować przenieść biznesowe pojęcia i schematy z gospodarki przedinternetowej do uniwersyteckiej działalności wytwarzania i rozpowszechniania wiedzy. Przywołując Jenkinsa, który zwraca uwagę na nowe wyzwania, jakie stawiają przed nami nowe media: „Pokazałem tutaj, że kultura konwergencji umożliwia nowe formy uczestnictwa i współpracy. Dla Levy’ego władza uczestnictwa w społecznościach wiedzy egzystuje równolegle do władzy, jaką państwo narodowe roztacza nad swoimi obywatelami, a w kapitalizmie towarowym korporacje nad swoimi pracownikami i klientami. Ujmując to skrajnie utopijnie, uważa on, że ta rodząca się władza uczestnictwa zasadniczo koryguje tradycyjne źródła władzy – choć i one będą próbowały wykorzystać ją na swój sposób. Właśnie uczymy się, jak korzystać z tej władzy – indywidualnie i kolektywnie – i wciąż walczymy o zdefiniowanie zasad, na podstawie których pozwoli się nam na uczestnictwo. Jedni się tej władzy boją, inni z niej korzystają. Nie ma gwarancji, że będziemy z tej nowej siły korzystać, choć trochę odpowiedzialniej niż państwa czy korporacje. Próbujemy stworzyć kody etyczne i kontrakty społeczne, które określą, jak będziemy odnosić się do siebie – podobnie jak próbujemy prognozować, w jaki sposób ta władza wkomponuje się w system rozrywki czy proces polityczny. Ale trzeba (między innymi) wymyślić, jak – i dlaczego – grupy o różnych doświadczeniach, programach, perspektywach oraz wiedzy mogą słuchać siebie nawzajem i pracować razem na rzecz wspólnego dobra. Musimy się jeszcze wiele nauczyć” (Jenkins, 2006: 237).
Jenkins wspomina o potencjale uczestnictwa, który dostępny jest dzięki nowym mediom. Pisze o politycznej możliwości wykorzystania nowego potencjału. A może się on zrodzić w opozycji do uniwersyteckiego zamykania wiedzy, poza nim. Alternatywne wspólnoty edukacyjne funkcjonują na całym świecie. Wiele z nich łączy szacunek do wiedzy i chęć dzielenia się nią, prowadzenie nieustannej dyskusji, co możliwe jest tylko dzięki dostępowi do naukowych sukcesów. Poszukiwanie wiedzy dla niej samej i dla satysfakcji badacza i poszerzania stanu wiedzy ludzkości, a w przypadku nauk społecznych w celu przekształcania świata, przestaje być najważniejszym celem uniwersytetu i zwrócenie się w stronę alternatyw, choć wyznających de facto prawdziwe uniwersyteckie ideały, może być powrotem do pozytywnie rozumianej tradycji wiedzy. Nawiązując do antybiznesowej krytyki uniwersytetu, należy jednak powiedzieć, że nie ma nic złego w zdobywaniu wiedzy aplikacyjnej. Użytecznej do rozwiązywania codziennych, a nawet zamówionych przez zewnętrzne instytucje problemów. Nie można jednak zapominać, że spora część naukowych odkryć powstała nie na zlecenie firm, ale ze względu na dociekania badaczy, zainteresowanych określonym tematem. A często wbrew przyjętym standardom, przekonaniom oraz politycznym i religijnym założeniom. Być może uda się również wrócić do realizacji innego celu – choć zapomnienie o nim może być efektem nieradzenia sobie z umasowieniem dostępu do instytucji – wykształcenia samodzielnych, krytycznych jednostek. Nie da się tego zrobić, nie zwracając uwagi na negatywne przekształcenia uniwersytetu. Na odejście od ideału stworzenia wielkiej, dostępnej całej ludzkości biblioteki. Chociaż możliwość realizacji tego wyzwania jest dzięki nowoczesnym technologiom w pełni możliwa. Do tego potrzeba jednak nie tylko diagnozy obecnej sytuacji, również oporu w postaci opóźniania i spowalniania działań dążących do zniewolenia wiedzy oraz działań odporowych. Promujących alternatywne rozwiązania i wprowadzających je do głównego obiegu.
Przypisy:
1. M.in. ze względu na ograniczenia, jakie biznes zaczął nakładać na ich pracę w akademii, chociaż w tej chwili potrafią łączyć dzielenie się z robieniem biznesu i traktowani są coraz bardziej poważnie.
2. Takie zjawiska jak licencje Creative Commons czy akademicki ruch Open Access poza granicami Polski zyskują coraz szersze uznanie.
3. Prowokacyjnie należałoby zapytać, czy Jezus, który zgodnie z chrześcijańską mitologią rozmnożył ryby i chleb, również był piratem i uderzył w interesy rybaków i piekarzy?
4. Zobacz informacje na temat tzw. „Mickey Mouse Protection Act”. Poruszone w artykule „Wikipedii”: „Copyright Term Extension Act”.
5. Zobacz np. „Steal This Film II” – poruszony jest m.in. wątek rozwoju technologii masowej produkcji książek. Zastanowienie, zwłaszcza w kontekście dzisiejszego podejścia do prawa autorskiego ze strony korporacyjnych twórców kultury i demokratycznych twórców prawa, może budzić fakt podawany w filmie, że produkowanie ogromnych ilości tanich, identycznych kopii uważano za niebezpieczne, mające potencjał rewolucyjny i emancypacyjny. Początkowo druk określano również jako diabelską technologię. A drukarzy publikujących bez zgody lub pozycje z wykazu ksiąg zakazanych nazywano piratami.
6. W przypadku zastosowania podobnych działań przy tworzeniu muzyki wariacje na określony temat, z cytatami-samplami i odwołaniami do innych utworów, są bez zgody autorów wszystkich składowych użytych w ewentualnym kolażu prawnie zakazane.
7. Więcej na http://www.bepluser.pl/, autor tekstu był uczestnikiem szkolenia w Gdańsku.
8. Skrót myślowy może wywoływać pejoratywne skojarzenia, związane ze sprzedawaniem siebie, co dotyczyłoby raczej sytuacji oddawania własnego intelektu temu, kto zapłaci najwięcej np. za zlecone badania.
Mediografia
Canellos M. (2005). Newsmaker: Gates taking a seat in your den. Odebrane: 28.05.2011. Z: http://news.cnet.com/Gates-taking-a-seat-in-your-den/2008-1041_3-5514121.html?tag=mncol#ixzz1Ne0GBFq2
Co dalej z reformą nauki? Odebrane: 05.06.2011. Z: http://szkola.wp.pl/kat,1021419,title,Co-dalej-z-reforma-nauki,wid,13015820,page,2,wiadomosc.html
Copyright Term Extension Act. Odebrane: 15.08.2011. Z: http://en.wikipedia.org/wiki/Copyright_Term_Extension_Act
Jenkins H. (2006). Kultura konwergencji. Zderzenie starych i nowych mediów. WAiP.
Komunikat biblioteczny wysłany 20.05.2011. Oryginalna czcionka komunikatu miała kolor czerwony. Autor świadomie nie podaje nadawcy ani instytucji z jakiej został wysłany.
Lessig L. (2010). Remiks. Aby sztuka i biznes rozkwitały w hybrydowej gospodarce. WAiP.
Lessig L. (2005). Wolna kultura. W jaki sposób wielkie media wykorzystują technologię i prawo, aby blokować kulturę i kontrolować kreatywność. WSiP.
Maj M. (2011). (akt.) Tusk: „Coś, co powstaje za publiczne pieniądze, jest własnością publiczną”. Dziennik Internautów. Odebrane: 27.05.2011. z: http://di.com.pl/news/38013,0,akt_Tusk_Cos_co_powstaje_za_publiczne_pieniadze_jest_wlasnoscia_publiczna.html .
Rutkowiak J. (2010). Czy istnieje edukacyjny program ekonomii korporacyjnej? W: Potulicka E., Rutkowiak J. Neoliberalne uwikłania edukacji. Kraków: Impuls.
Steal This Film II (2007). Odebrane: 15.08.2011. z: http://www.stealthisfilm.com/Part2/
Stunża G. D. (2011). Biznesowe dylematy badacza społecznego. „Historia i Media”. Odebrane: 31.05.2011. z: http://historiaimedia.org/2011/05/31/biznesowe-dylematy-badacza-spolecznego/
Szkudlarek T. (2011). Mądrość 2.0. Odebrane: 30.05.2011. Z: http://wyborcza.pl/1,76842,8951281,Madrosc_2_0.html?as=1&startsz=x
Szkudlarek T. (1999). Media. Szkic z filozofii i pedagogiki dystansu. Kraków: Impuls.
- Fot: License
Some rights reserved by tellatic
