Wyobrażacie sobie życie bez stałego łącza? No pewnie, korzystacie z mobilnego dostępu przez modemy, smartfony-rutery. Na otwarte sieci wi-fi można trafić coraz częściej. Czy można być zatem odłączonym? Nie, nie w środku lasu, gdzie brak zasięgu telefonii komórkowej. Nie z powodu awarii urządzeń lub przypadkowego zbiegu okoliczności, kiedy szlag trafi dostęp z kablówki, a Wasze podręczne sprzęty uderzą o podłogę. Brak zasięgu… na własne życzenie?
W ubiegłym tygodniu spędziłem dwa dni na konferencji „Edukacja informacyjna i medialna. Archipelagi wiedzy”, która odbyła się w BUWie w Warszawie. Organizatorzy zapewnili uczestnikom radiowy dostęp do internetu. Dostaliśmy kilka nazw sieci i hasło. Okazało się, że nie muszę niczego wpisywać. Zalogowanie się do sieci eduroam w Uniwersytecie Gdańskim, poświadczone certyfikatem uczelni i pracownika pozwoliło mi na swobodne korzystanie z internetu w uniwersyteckiej bibliotece. Podobnie zdarzało mi się korzystać z sieci w hotelu UW, zapewne w innych miastach nie miałbym również żadnych problemów w akademickich budynkach. Po powrocie do Gdańska wpadłem jednak w inną rzeczywistość. Od tygodnia mogę polegać tylko na mobilnym dostępie do sieci – kilka gigabajtów danych miesięcznego transferu, w oczekiwaniu na podpięcie pod stałe łącze. Niespecjalnie szybki internet ze smartfonu, funkcjonującego jako ruter, dzielę pomiędzy komputer stacjonarny, laptop (jeśli korzystam) i tablet, który w dużej mierze pracuje teraz jako… radio. Internetowe, oczywiście.
Nie mam dostępu do telewizji kablowej. Skazany jestem na tekstowe informacje z sieci, z rzadka krótkie informacyjne wideo. Słucham radia. Odbieram pocztę, mam dostęp do serwisów społecznościowych. Nie dociera do mnie jednak ciągły bełkot stacji informacyjnych, nie mogę ściągać filmów (mniejsza o to, z legalnych czy „nielegalnych” źródeł). Kupiłem w ciągu kilku dni kilka płyt z filmami, żeby mieć poczucie, że telewizor nie jest martwy (chociaż nie planuję podłączać do niego telewizji, to jednak z komputera nie za bardzo mam co podesłać). Konsola do gier z dwoma grami, z których korzystam od prawie roku niezbyt kusi i przejęła rolę odtwarzacza filmów z płyt. Sięgnąłem nawet po drukowane książki, czego nie robiłem od dawna, pomijając podróże pociągiem. Wszystko z obawy o transfer, a raczej jego nagły koniec, ponieważ panowie monterzy mają dwa tygodnie na instalację dostępu do sieci.
Doszło nawet do tego, że przesiadywałem do wieczora na uczelni, w centralnej części mojego wydziału, bo tam tylko sięga zasięg szybkiego internetu z eduroam. W pracowniczym gabinecie, gdybym nawet miał dostęp, który dziwnym trafem zanikł kilka miesięcy temu i chyba o mnie zapomniano, to nowy komputer przenośny nie ma wejścia na sieciowy kabel. W internetowym radiu słuchałem niedawno, że internetowe kawiarenki padają. A ja sam udałbym się do takiej, może z sentymentu, bo w takich „kawiarniach” miałem pierwsze kontakty z WWW, może dlatego, że przesiadywanie z laptopem przy kawie i wi-fi to nie to samo, co płacenie za kolejne godziny dostępu. Siedząc na niewygodnym krześle na wydziałowym korytarzu czułem się trochę jakbym zaczynał studia, kiedy wieczorami można było posiedzieć w komputerowej pracowni.
Pomyślałem, że życie z ograniczonym dostępem do treści nie jest takie straszne. Fakt, nie mogę pobierać filmów i muzyki, długotrwałe oglądanie wykładów czy wystąpień skończyłoby się także końcem dostępu. Radio okazało się być – po latach słuchania go tylko w samochodzie lub na spacerze – świetnym towarzyszem dnia i tłem dla działań, które z konieczności musiały brać pod uwagę planowanie korzystania z sieci. Głowa jakby lżejsza, i może dlatego w tym semestrze zacząłem ze studentami wdrażać trening (nie)twórczego pisania – nadmiar jest zły, składajmy zatem z tego co jest. Nazwałem to roboczo „idealnymi plagiatami”, ale o tym niedługo w oddzielnym wpisie…
Foto: Some rights reserved by Rafael Kage